Dzień rozczarowania 

                                                                                                                       Historia Mary Hartwell


Poniższe fakty i incydenty dotyczące Mary Hartwell i jej narzeczonego, Enocha Robertsona, w tych ostatnich dniach, kiedy wyznawcy proroka Millera szukali końca, opowiedziała autorowi córka nieżyjącego już Williama Bolesa Willarda, bezpośredni potomek majora Simona Willarda, rewolucyjnego sławy, i dożywotni mieszkaniec małej wioski Still River, która rozciąga się na dolinę Nashua w zachodnim Massachusetts. Jej wspomnienia z tego okresu są bardzo żywe, a ponieważ Hartwellowie mieszkali blisko starego domostwa Bolesa Willarda, stosunki między dwiema rodzinami były codzienne i chociaż była wówczas dzieckiem, obserwowała ten romans z absorbującym zainteresowaniem i po latach słyszałem w kółko powtarzane wszystkie szczegóły, które zostały wlane do uszu jej rodzicom przez matkę i ojca bohaterki tej małej opowieści. Niektóre drobne szczegóły zostały pozyskane z równie wiarygodnych źródeł.

Rodzice Mary nie byli zaangażowani i nie wierzyli w proroctwo, ani ich sąsiad Boles Willard i jego rodzina, ani rodzina Robertsonów nie zwracali na to uwagi – wszyscy zajmowali się zbieraniem plonów z wewnętrznym przekonaniem, by sadzić je ponownie następnej wiosny. Młody Robertson nie tylko podarował Mary pierścionek zaręczynowy, który przyćmił wszystkie dotychczas widziane w Still River, i jakby tego było mało, wyciągnął z błyszczącej skórzanej koperty piękny zegarek z litego złota i włożył go w jej ręce, ekstrawagancja wywarła głębokie wrażenie. Rodzice Maryi, nie chcąc być gorszymi, kupili jej strój ślubny, który z pewnością wywołał poruszenie w wiosce. A młodzi kochankowie byli tak szczęśliwi, jak długie były dni – on był żarliwy i dumny ze swojego wyboru, a ona czuła, uśmiechnięta i urocza jak kwiat. Wioska przyglądała się pobłażliwie, gdy szli drogą trzymając się za ręce.

Ale gdy zbliżał się dzień ślubu, w Mary Hartwell zaszła nieopisana zmiana. Sąsiedzi zauważyli to i zastanawiali się. Niektórzy myśleli, że jest chora, wyglądała tak blado. Jej kochanek był zdziwiony i niespokojny. Coś, czego nie potrafił zdefiniować, stało między nimi. Zaapelował do matki, żeby to wyjaśniła, ale ona tylko powiedziała: „To nic, to tylko dziewczęcy kaprys – „wszystko będzie dobrze po ślubie”, próbując go w ten sposób pocieszyć. Czasami jej się to udawało i wracało mu zaufanie, ale kiedy odszukał Marię i ponownie spojrzał badawczo w jej twarz, nie mógł się nadziwić tej zmianie, którą tam zobaczył, i pewnego dnia pospiesznie zapytał ją: „czy jesteś gotowa do ślubu Maryjo?” Teraz, ilekroć wcześniej wspomniano o szczęśliwym dniu, policzki dziewczyny świeciły, a ona spoglądała na niego z miłosnym blaskiem w oczach, ale tym razem, ku jego całkowitemu przerażeniu, odwróciła się. „Nie ma pośpiechu”, powiedziała, „najlepiej chwilę poczekać”. W międzyczasie dni mijały, zbliżając się coraz bardziej do wielkiego dnia, który zgodnie z teoriami, dedukcjami i obliczeniami matematycznymi proroka Millera miał doprowadzić Czas do końca i otworzyć niebiosa na Powtórne Przyjście naszego Zbawiciela.  Nieraz słyszała, jak mówili do swojego ojca: „Czemu, Bolesie Willard, człowieku, o czym myślisz, żeby nie uwierzyć, że koniec jest bliski? Nie czytasz swojej Biblii? Czy nie czytałeś o śnie Nabuchodonozora i proroctwach z Księgi Daniela? Na co, ku jej wielkiej pociechy, odpowiedział z pewnym pokazem gwałtowności: „Czytam moją Biblię i stwierdzam w niej, że Jezus powiedział: ‚Nie znacie dnia ani godziny' i to mi wystarcza! ”

Teraz zauważono, że za każdym razem, gdy te rozmowy odbywały się w gospodarstwie Willardów, Mary Hartwell spieszyła przez ulicę i chętnie słuchała każdego wypowiedzianego słowa. Zauważono również, że dość często znikała na kilka godzin, a kiedy wracała, jej twarz była ściągnięta i biała, a jej oczy błyszczały nienaturalnym blaskiem. Jej matka wstrzymała oddech. „Maryjo, dziecko! Maryjo!” sapnęła, „nie idź wierzyć Benjaminowi Hallowi – on nie wie, o czym mówi – nigdy więcej nie wiesz – mówisz te wszystkie szalone rzeczy, które nie są takie! Ależ Mary – to dzień ślubu, o którym powinnaś pomyśleć, dziecko! "Dzień ślubu!" – słowa wyszły od Maryi, jakby myśl o nich napełniła ją przerażeniem. Weszła do kuchni i spojrzała najpierw na jednego, a potem na drugiego. — Nie ma czasu — powiedziała powoli — abyśmy myśleli o małżeństwie lub dawaniu zamążpójścia. Nie mamy już czasu, ale pomyślmy o naszych duszach i o tym, co się z nimi stanie!” Zniknęła Mary Hartwell tuż w przeddzień jej ślubu. Kiedy po raz pierwszy za nią tęsknili, powiedzieli: „Wróci tak, jak wcześniej”. Ale kiedy nadeszła noc, a ona nadal nie wracała, ogarnął ich straszliwy strach. Za każdym razem, gdy słyszano wóz przejeżdżający drogą, wybiegali z domu.

„Czy Mary była na drodze, którą przejechałeś?” zawołali do kierowcy. „Nie” – brzmiała niezmiennie odpowiedź – „o ile mogłem się zorientować, nie było jej nigdzie”. Gdy zapadła noc, zrobiło się głośno, że dziewczyna zaginęła. Po kolacji większość mężczyzn z wioski przybyła do domu Hartwellów i zaproponowała przeszukanie lasu, podczas gdy kobiety zbierały się w grupach na drodze i omawiały sytuację. „Wyglądała źle od jakiegoś czasu” – zgodzili się niektórzy. Strach ogarnął ich wszystkich, gdy zapadła nad nimi noc. Poszukiwania trwały wiele dni i nocy. Cała wioska, mężczyźni, kobiety, a nawet dzieci, polowała w lasach, na brzegach jeziora i rzeki, a nawet na skalistych pastwiskach Oak Hill, ale nie znaleźli po niej śladu. Jej kochanek, oszalały z żalu, biegał tu i tam, wołając ją po imieniu, ale nie mógł usłyszeć odpowiedzi. Odwiedził wszystkie miejsca spotkań wyznawców proroka Millera i przeszukał zgromadzone tam tłumy, ale Maryi nie było wśród nich. Po chwili mieszkańcy wsi przerwali poszukiwania.

Ale Enoch przysiągł, że nigdy nie porzuci nadziei. „Będę szukać Mary, dopóki w moich żyłach będzie krew!” oświadczył gorączkowo i wędrował wzdłuż i wszerz doliny Nashua; i w każdej wiosce, do której przyjeżdżał – „Czy widziałeś Mary Hartwell, „o Still River?” pytał chętnie. Ale to była zawsze ta sama odpowiedź: „Nie – nie było nikogo obcego”. Jednak pomimo panującej wśród ich sąsiadów opinii, ani on, ani rodzice Marii nie mogli naprawdę uwierzyć, że Maria nie żyje. „Ona jest gdzieś z tymi szalonymi ludźmi”, zapewniali się nawzajem w zaufaniu – ale gdzie? Enoch szukał jej w górze i w dole i nie znalazł po niej śladu. W końcu nadszedł dzień, który miał być świadkiem wielkiego kataklizmu ziemi i zamieszkujących ją niegodziwych mieszkańców. Tego ranka młody Robertson, który spędził bezsenną noc, pospieszył do domu Hartwellów. „W Lowell krążą plotki o wielkim podnieceniu”, powiedział matce Mary, „i jakoś czuję, że coś mnie tam przyciąga. Gdybym zaczął teraz, dotarłbym tam przed zmrokiem. Myślę, że Mary, biedna dziewczyna, tęskniła za ucieczką od ludzi, którzy ją znali, może jest w Lowell – nie możesz powiedzieć!” W Lowell!” wykrzyknęła pani Hartwell z powątpiewaniem – „Nie, to za daleko”. Nie czekał, aby usłyszeć więcej. Prawie zbiegł drogą i po krótkim czasie był widziany, jak przejeżdżał przez wzgórze dwumiejscowym wozem. Słyszał śpiewy i okrzyki przy moście i pospieszył na miejsce z sercem łomoczącym mu w piersi, przedzierał się łokciem przez tłum mężczyzn i kobiet w wielkim podnieceniu, skanując każdą twarz migotliwym światłem. o latarniach, które nieśli, żeby zobaczyć, czy znajdzie wśród nich Mary; ale nie było tam twarzy, która przypominałaby jej. Niektórzy w tłumie śpiewali z ogromnym zapałem, ich głosy były przeraźliwe, ujawniając obawę, która mieszała się z ich wzniosłymi emocjami. Niektórzy byli bladzi ze strachu i trzymali się razem nerwowo, podczas gdy inni wydawali się być poza sobą z radości, ale na wszystkich ich twarzach Enoch widział osobliwy błysk czegoś nie do końca zdrowego.

Skręcał za róg dużego magazynu, gdy usłyszał grom głosów dochodzący z najwyższego piętra budynku, gdzie wszystkie okna były szeroko otwarte, Stwierdziwszy, że drzwi budynku są otwarte, wskoczył na górę, podążając za wskazówkami głosów. To wszystko było tak sprzeczne z jego poczuciem równowagi i zdrowym rozsądkiem, że poczuł się tym oszołomiony. Rozejrzał się i zobaczył mężczyzn i kobiety w parach lub w grupach, każda płeć oddzielona od drugiej, przemykająca tam i z powrotem, jakby nie mogąc usiedzieć w miejscu; śpiewając i krzycząc w jednej chwili, a w następnej zatrzymując się i słuchając. Za każdym razem, gdy to robili, przez tłum zdawał się przechodzić dreszcz; atmosfera była naładowana prądami, które oszołomiły mózg. Przed nim przeszły dwie kobiety. Oni, jak większość innych, mieli na sobie białe szaty, które wyglądały mniej więcej jak koszule nocne, a ich włosy luźno opadające na ramiona częściowo osłaniały twarze. Ale widok najbliższej mu osoby sprawił, że w jego żyłach popłynęła krew – czy to była Mary? Spojrzał ponownie, a potem skoczył do przodu i spojrzał jej w twarz. Czy to rzeczywiście była Mary? Czy to była jego urocza Mary Hartwell? Poczuł boleśnie skurcze serca. Jak bardzo była zmieniona! Gdzie się podziały te miękkie zaokrąglone kształty młodości? Twarz przed nim wyglądała jak wosk. „Maryjo!” zawołał zrozpaczony: „Maryjo!” Odwróciła się i spojrzała na niego, a jej wyraz twarzy prawie się nie zmienił. „Maryjo!” Chwycił ją za rękę. „Och, Mary, odejdź stąd – wróć do domu. Nie powinieneś być w takim miejscu!

Jego głos był pełen błagania i tęsknoty. W jego sercu nie było myśli o wyrzutach wobec niej; była to wielka fala litości dla niej, która teraz przetoczyła się przez niego i przez niego od stóp do głów. Nigdy nie marzył o znalezieniu jej w takiej formie! Mała rączka, którą ściskał, wydawała się martwa; nie czuł żadnego nacisku i było zimno; położył na nim drugą rękę, żeby go ogrzać. „Mary, nie porozmawiasz ze mną?” Spojrzała na niego ponownie – jej duch wydawał się oderwany i odległy – ledwie wiedział, czy go słyszała, dopóki nie powiedziała niskim, pospiesznym głosem: „Koniec jest teraz bardzo bliski”, powiedziała, jakby zniecierpliwiona przerwaniem.„Jeśli przybyłeś tutaj jako wierzący w proroctwo, zostań tutaj z nami, Henochu, a jeśli nie – to idź – idź szybko, bo trąba może zabrzmieć w każdej chwili”. Towarzysząca jej kobieta próbowała odciągnąć ją od niego, ale opierała się jej wystarczająco długo, by powiedzieć, z lekkim westchnieniem między każdym słowem: „Wiesz, co to znaczy nie wierzyć? – Henochu! – Henochu! – To oznacza Jezioro Ognia i najgłębsze piekło! – Och, Henochu!” To nic takiego nie znaczy, Mary! – odparł w nagłym gniewie. „To, co mówisz, to bluźnierstwo! Bóg taki nie jest. Jest pełen miłosierdzia i kochającej dobroci – wszyscy lepiej uważajcie, czyniąc Go takim; to bluźnierstwo, twierdzę!

Oczy biednej złudzonej dziewczyny wypełniły się przerażeniem na te słowa, a jej towarzyszka odciągnęła ją od niego. „Nie słuchaj go!” ostrzegła ją podekscytowana. W tym momencie męski głos krzyknął: „Strażniku, co z nocą?” Zapadła nagła cisza i wszyscy stali nieruchomo, wstrzymując oddech. Jakiś mężczyzna wspiął się po nierównych drewnianych stopniach, pchnął drzwiczki świetlika, który otwierał się na dach, i wystawił głowę na zewnątrz, wpatrując się w niebo. „Widzę dziwne światło za tymi drzewami; wygląda na to, że coś nadchodziło!” oznajmił tym na dole. Kobieta z tłumu krzyknęła: „Chwała! – Chwała!” – i dreszcz wzburzenia przeskoczył z serca do serca. Tłum zaczął się przemieszczać w tę iz powrotem, kiedy Starszy ponownie wciągnął się w głowę.

„To nic – to nic, Bracia – zawołał szybko – „Zwiedziono mnie – to nic poza wschodem księżyca!” W tym momencie z tłumu na moście dobiegł krzyk – słychać było go przez otwarte okna – ale natychmiast ucichł. (Incydent podobny do tego miał miejsce w Ludlow w stanie Massachusetts.) „Maryjo!” Enoch krzyknął błagalnie, idąc w jej stronę – „Nie zostań tutaj z tymi szalonymi ludźmi! Czemu. Maryjo, dziewczyno, świat się nie kończy; to wszystko złudzenie; nie ma sensu, co mówią ci ludzie! Słońce wzejdzie tak samo jak zawsze, gdy nadejdzie świt. Odwróciła się do niego ze złością. — Odejdź stąd — rozkazała; „daj mi iść w pokoju! – Nie wrócę z tobą – nie będę miał nic wspólnego z niewierzącym!” Jej kochanek cofnął się, jakby go uderzyła. Potem znów zauważył, jak blada była ta urocza twarz i jak mała i szczupła jej dziewczęca sylwetka wyglądała w żałosnej, małej szacie wznoszącej się. Zapominając o afrontie, który właśnie otrzymał, podszedł do niej ponownie i dotknął jej ramienia, co przyszło mu do głowy. „Gdzie masz kapelusz, płaszcz, sukienkę i wszystkie rzeczy, Mary?” wyszeptał z nagłym poczuciem wstydu i litości wobec tych namacalnych dowodów jej całkowitego złudzenia.

Spojrzała na niego błyszczącymi i nieruchomymi oczami. „Nie wiem”, wymamrotała, kręcąc głową – „Nie pamiętam, gdzie je zostawiłam – to już nie ma znaczenia”. Ależ Mary — upierał się — co zrobiłaś z pierścionkiem? – a złoty zegarek? „Nie wiem” – odpowiedziała po kilku chwilach, jakby próbowała sobie przypomnieć – „Nie wiem, co z nimi zrobiłam – nie będę ich już potrzebować – więc to nie ma znaczenia.” Czuł się, jakby się dusił. Co się stało z jego ukochaną – dziewczyną, która przyrzekła mu swoją miłość, zadał sobie pytanie z rozpaczą. Mała, podobna do ducha postać na górze, w żaden sposób nie przypominała jego uroczej Mary Hartwell. Słyszał, jak zegary biją, czas przychodził i odchodził, i nic się nie stało dla tych, którzy czekali na koniec, zapadła wielka cisza. Od czasu do czasu widział, jak niektórzy mężczyźni wychodzą na dach i rozglądają się, wycofując się ponownie do środka, gdy śpiew i modlitwa zostaną odnowione, ale teraz wydawało mu się, że głosy zaczęły słabnąć, jak gdyby coś się wyczerpało. Podczas jednej z tych przerw Henoch wszedł po schodach, aby zobaczyć, co się dzieje. Zegary w całym mieście ponownie wybijały godzinę, a wiatr przyniósł ze sobą osobliwy chłód zapowiadający nadejście nocy. Kiedy dotarł do najwyższego podestu, zajrzał do drzwi. Wszyscy klęczeli teraz, a bladość ich odwróconych do góry twarzy zaskoczyła go, zmuszając go do złapania oddechu. Rozejrzał się pospiesznie za Mary – tak, tam była, biedna dziewczyna, klęcząca na szorstkiej podłodze, z szczupłymi rękoma przyciśniętymi mocno do piersi i słodkimi ustami drżącymi. Cała miłość w jego sercu wypłynęła w tęsknocie za nią; w jej postawie było coś tak nabożnego, a jej delikatna twarz była tak czysta i podobna do kwiatów. Przecisnął się przez tłum i dotarł do jej boku.

„Mary”, szepnął czule – „Mary, noc wkrótce minie. Będę na ciebie czekał na zewnątrz, Mary. Nie powiem nic więcej, poza tym, że jestem po to, aby cię chronić – teraz i zawsze – możesz mi zaufać! Nie czekał na żadną odpowiedź, zszedł na dół, a jego serce biło niespokojnie. Dopiero gdy wzeszło słońce, stracili nadzieję. Wraz z pierwszymi smugami świtu, Enoch zobaczył postacie przemykające na ulicy, jakby spiesząc, by się ukryć, zanim światło dzienne nadejdzie, by rozpalić fiasko proroctwa. Niektórzy pozostali, dopóki promienie słońca nie wystrzeliły nad horyzont, nieugięci do końca. Widział ich grupki rozpraszające się przy moście. I kiedy patrzył, ci w magazynie zaczęli się pojawiać, wycofując się we wszystkich kierunkach, jedni we łzach, inni chwiejni ze zmęczenia, inni z rozpaczą i rozczarowaniem wypisanymi na twarzach. Wielu z nich wyglądało na oszołomionych i białych jak trupy.

Niebawem w drzwiach pojawiła się Mary. W jednym rzucie Enoch był u jej boku. — Chodź tędy, Mary. Chodź tędy — ponaglił niskim głosem, który drżał z podniecenia. Wydawało mu się, że jej ruchy są czysto automatyczne, jakby prawie nie zdawała sobie sprawy z otoczenia, i jego jedyną myślą było zabranie jej do stajni z liberiami, gdzie zostawił swój wóz, zanim ktokolwiek na ulicy ją rozpozna. Patrząc na nią z troską, jego uwagę przyciągnęła biedna, mała, zwichnięta szata wniebowstąpienia. Miał nagłe, nieoczekiwane pragnienie, by to również chronić, gdy przypomniał sobie, co to oznaczało.

— Nie pamiętasz, gdzie zostawiłaś swoje inne ubrania, Mary? Nie pamiętasz, kochanie? zapytał ją, rozglądając się pospiesznie dookoła w nadziei uniknięcia uwagi szyderców. Potrząsnęła przerażająco głową. Zdjął płaszcz i owinął nim ją. — Musiałaś je gdzieś zostawić u przyjaciół — zasugerował czule, mając nadzieję, że ją obudzi. „Może, jeśli staniesz nieruchomo i pomyślisz przez chwilę, będziesz pamiętać”. Tym razem nie było odpowiedzi. Mary przeszukiwała niebo z wyrazem pytającego zdziwienia, w którym mieszała się sugestia wyrzutu. Małe, białe, wełniste chmurki płynęły radośnie przez czysty błękitny eter, roziskrzone promieniami wschodzącego słońca; - Pójdziemy po wóz - powiedział szybko Enoch, starając się zignorować jej stan i mówić naturalnie. Pytanie, czy kiedykolwiek będzie w stanie odzyskać ją z powrotem dla siebie, przemknęło mu przez głowę, ale odrzucił je jako brak wiary w nią i poświęcił się nakłanianiu jej do przodu w kierunku stajni z liberiami i kiedy w końcu doszedł do niego, zabrał ją do swojego wozu i ruszył do domu. 

Kiedy długa jazda dobiegała końca i zbliżali się do celu, stary rolnik, który mijał ich wozem, podciągnął konia i zawołał: „Waal – bo cały świat się nie skończył, był jasne światło na górze Wachusett zeszłej nocy – tak samo, jak mówili, że będzie! Myślę, że prawdopodobnie to widziałeś? Większość ludzi to zrobiła. Na wzmiankę o świetle na Wachusett Mary obudziła się, jakby dotknęła ją iskra elektryczna. Chwyciła ramię Enocha. „Zapytaj go, co ma na myśli!” szepnęła podekscytowana, aw jej oczach pojawiła się nagle nadzieja – „zapytaj go szybko, co ma na myśli! Światło na Wachusett, Henoch! – to miał być znak! – może powinniśmy poczekać dłużej. Może jeszcze nadejść. Czuł, jak drży, gdy jej dłoń ściskała jego ramię.

Mając nadzieję, że uspokoi ją, dając jej satysfakcję, odwrócił się i spojrzał na starca. „Światło mówisz? – jak to się dzieje?” „Chłopcy to zrobili!” ten ostatni odpowiedział długim chichotem: „Zespół psotnych chłopców rozpalił ognisko, pamiętajcie, nadające się do spalenia Góry! Ludzie dookoła byli zesztywniali ze strachu i myśleli, że na pewno nadszedł koniec. Enoch poczuł, jak drobna postać obok niego upadła, jakby powalona ciosem. Pospiesznie poderwał konia. „Powiedz – poczekaj chwilę” – krzyknął nagle stary farmer, który z zaciekawieniem przyglądał się Mary. "Mówić! – to nie jest Mary Hartwell, o Still River, siedząca obok ciebie, prawda? – powiedz, Enoch Robertson – trzymaj się –” Ale koń młodego Robertsona galopował teraz drogą, niosąc wóz i jego pasażerów poza zasięg.

Biedna Mary Hartwell – biedna zwiedziona dziewczyna – jakże gorzkie było jej przebudzenie! Kiedy jego koń zwolnił, Enoch spojrzał na nią i zobaczył, że zakryła twarz dłońmi i żałośnie płakała. Rozmowa starca rozdarła na strzępy resztki jej roztrzaskanego snu. Enoch próbował ją pocieszyć, ale na próżno. Był pełen niepokoju i skonsternowany tym, że nie udało mu się jej uspokoić. Nie wiedział, co zrobić ani co powiedzieć, bo kiedy wyciągnął rękę, by uścisnąć jej dłoń ze współczuciem, odepchnęła ją od niej. „Nie kłopocz mi się!” płakała żałośnie. „Nie możesz zrozumieć – nie byłeś jednym z nas!” Dziewczyna była całkowicie wyczerpana, kiedy dotarli do jej domu – domu, który złudzenie sprawiło, że opuściła ją i opustoszała.

Na odgłos nadjeżdżającego wozu siostry i rodzice Marii, drżąc ze wzruszenia, podbiegli do drzwi i stanęli, by ją powitać. Kiedy Enoch ją podniósł, wyciągnęli ręce, by ją przyjąć. „Maryjo! - córka!" zawołała matka głosem, który drżał mimo radości – „Wróciłeś do nas! – wróciłeś do domu!”

Zebrali się wokół niej, próbując powstrzymać łzy, bo zobaczyli woskową bladość jej twarzy i z niepokojem spoglądali na chudość jej kruchych, smukłych dłoni. Z czułymi słowami zachęty i miłości wnieśli ją do domu i zamknęli drzwi. Po drugiej stronie ulicy stali ich sąsiedzi, obserwując scenę. Boles Willard potrząsnął głową ze smutkiem. „Nie znacie dnia ani godziny” – zacytował ponownie z Pisma – „to dziwne, że nie zważali na te słowa!”

W wiosce mówiono, że nigdy nie było tak kochającego i tak wiernego kochanka jak Enoch Robertson. Czekał i czekał na Mary Hartwell, ale ona nie zwróciła na niego uwagi. Smutna i przygnębiona jak opadający kwiat siedziała dzień po dniu przy oknie, wpatrując się żałośnie po dolinie na Górę Wachusett. Niektórzy mówili: „Lepiej, żeby stąd wyjechała”. Inni mówili: „Ona już nigdy nie będzie taka sama”. Jej matki i siostry próbowały skierować swoje myśli na ślub. „Enoch czeka na ciebie, Mary”, powiedzieli; „on czekał wystarczająco długo”. Ale ona tylko pokręciła głową i nic nie skomentowała.

I tak minął czas; Aż pewnej wiosny, gdy kwiaty jabłoni i bzy wypełniły powietrze zapachem, Mary włożyła suknię ślubną i położyła wieniec z kwiatów pomarańczy na bladym czole, a w małym kościele baptystów w centrum wioski byli razem z Enochem. uczyniony mężem i żoną. Następnie z czułą opieką zabrał ją z domu jej dzieciństwa w zewnętrzny świat szerokich zajęć, w którym mogła zapomnieć i gdzie mogła zacząć swoje życie od nowa. A mała wioska już ich nie znała. Ale kilka lat później doszły o nich wieści. Spotkali ich na stacji kolejowej – Enoch, Mary i ich dzieci. „Jak się miewa Mary?” - pytała gorliwie wieś. „Wydaje się teraz jak inni ludzie”, padła odpowiedź, „a Enoch ją uszczęśliwił”.

Przypis

Całość pochodzi z książki The Story of mary Hartwell autorstwa Clara Endicott Sears wyd.1924r. Całość artykułu znajduje się na stronie Proclamation 17.06.2022. Roz.11 tu podaje tylko wybrane fragmenty z tego rozdziału.